sobota, 4 czerwca 2016

O różnicach między dziećmi w kontekście kulturowym

Dzisiejszy post będzie miał taki tytuł, choć mogłabym wybrać spośród kilkunastu co najmniej, ale skupię się na tych, które dotyczą mnie i mojego dziecka. Oto kilka przykładów: "O tym, jak zgubiłam własne dziecko", "O tym, jak osiwiałam/zeszłam na zawał/zestresowałam się w 3 minuty", "Nieodpowiedzialna matka", "Nieodpowiedzialne dziecko", "Jak sobie radzić ze stresem w trudnych sytuacjach". 
Stwierdziłam, że opiszę, co nam się wczoraj przytrafiło. Ale po kolei.

W Polsce (piszę o Polsce, bo nie wiem, jak jest w innych krajach) czy tego chcesz, czy nie, uczestniczysz w porównywaniu przez rodziców dzieci między sobą od maleńkości. Ja tego nie chcę, bo wiem, że dzieci są różne i rozwijają się w sobie tylko znanym tempie, a takie porównywanie niczemu nie służy i powoduje często frustrację rodzica, najczęściej matki. Nie chcę, ale uczestniczę, i, o zgrozo, robię to świadomie, naturalnie ku mojemu utrapieniu. Jako, że pracuję z dziećmi, to mam dokładny obraz tego, co dziecko w danym wieku umie. A potem już tylko malutki kroczek, by określić, na jakim etapie są osobiste dzieci. Na moje szczęście osobiste dzieci są jakby z dwóch biegunów, więc równowaga w przyrodzie u nas występuje.

Brnąc w te rozważania dalej - czynniki środowiskowe warunkują, że jednak dziecko w pewnym wieku pewne rzeczy umieć już powinno, albo wymaga się od dziecka, by już umiało.
I teraz konkrety - kiedy dziecko może zostać samo w domu i na jak długo, kiedy iść/wrócić samo do/ze szkoły, a kiedy samo dojechać na zajęcia dodatkowe. 
W kilku znanych mi rodzinach inaczej się nie dało i dlatego dzieci, jak na moje oko są dość samodzielne już koło 7 - 8 roku życia.
Znam też jednak rodziny, gdzie rodzice towarzyszą dzieciom na zajęciach dodatkowych, które są blisko domu, a dzieci mają 12 - 13 lat. Reguły jak widać nie ma.
Uogólniając, na usamodzielnianie dzieci wpływa też szkolna świetlica, która często nie przyjmuje dzieci z czwartych, a nawet już trzecich klas, bo nie ma "warunków lokalowych".
Moje dzieci może nie są aż tak samodzielne, jak pociechy moich znajomych, ale myślę, że mieszczą się w ogólnej normie.

Możecie sobie zatem wyobrazić, jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że wg lokalnych bawarskich standardów mój syn jest za samodzielny. Bo tam wyznacznikiem nie był wiek, ale klasa, do której dziecko uczęszcza. Moim zdaniem absurd totalny, bo jak wiadomo, rok, a w skrajnych przypadkach półtora, a nawet dwa lata, to może nie przepaść, ale z pewnością duży dół miedzy dziećmi, i nie mam na myśli przedszkolaków, ale dzieci szkolne. Oczywiście nie chodzi o intelekt, tylko o "zachowania społeczne". Przyjmijmy, że taką cezurą jest koniec bawarskiej podstawówki, czyli po czwartej klasie.
Tym bardziej zdziwiła mnie "napaść" na mojego syna, bo na moje oko (i nie tylko moje) dzieci zachodnich sąsiadów mają w sobie to "coś", co powoduje, że te dzieci wydają ci się o około 2-3 lata bardziej dojrzałe/staremaleńkie/dorosłe, niż ich rówieśnicy w PL. Te dzieci na pewno dużo wcześniej dojrzewają.
Koleżanka zza wschodniej granicy miała na to taką refleksję (a doświadczenie zawodowe miała kilkuletnie i dość bogate, bo pracowała w rożnych miejscach, a jest psychologiem). Mówi do mnie tak - Jadwiga, u nas w kraju problemy, jakie mają niemieccy rodzice z ośmioletnim Jasiem z trzeciej klasy mają nie zwykli, a patologiczni rodzice, i nie z ośmiolatkiem, a dwunastolatkiem. To, co koleżanka powiedziała, spowodowało, że mi ulżyło, bo ona doskonale rozumiała, co mam na myśli mówiąc, ze niemieckie dzieci są inne niż dzieci z PL.
Ale z drugiej strony - dziesięciolatek z klasy mojego dziecka był bardzo zdziwiony, gdy mu powiedziałam, jak żyją dzieci w PL, tzn., że podstawówka trwa sześć lat, a dzieci w czwartej klasie nie chodzą do świetlicy, a w większości przypadków także trzecioklasiści, którzy po lekcjach wracają do domu i są w nim sami kilka godzin, póki rodzice nie wrócą z pracy. To się temu dziecku w głowie nie mieściło, że te dzieci mogą być w domu same. Dziecko raczej nie ściemniało z tym zdziwieniem, ale generalnie samo było dziwne ;-)

Wracając do mojego syna - w umysłach niektórych ważnych osób nie mieściło się to, że jest sam w domu przez kilka godzin. A mi się nie mieściło, że oni tego nie kapują, bo w PL takie sytuacje to normalna rzecz i nikt z tego afery nie robi. Mało tego, moje dzieci od dawien dawna miały trening samodzielności w domu (co jest naturalne gdy jest się samą mamą, bez pomocy dziadków, ciotek i innych krewnych, czy znajomych) i był to dla mnie zupełnie naturalny proces odrywania pępowiny i uczenia ich ważnych umiejętności. A teraz zonk, w DE są inne standardy i powinnam się do nich dostosować. Jednym słowem dziecko potrafi już to i to, ale nie w DE. Tam są na wszystko regulacje i dziecko nie może wyprzedzać kolegów. Powinnam je zatem uwstecznić, by spełniało bawarskie standardy wytyczone przez ważnych urzędników. Urzędnicy nie omieszkali zagrać przy tym na moich emocjach i zastosować elementu zastraszającego. Podeszli do zadania nie merytorycznie, ale metodycznie siejąc w moim umyśle strach i niepewność. Bo przecież co będzie, jak dziecko rozpali ognisko i spali dom. [To nie fikcja, to rzeczywisty argument urzędniczki]. Dodatkowo nie przyjmowali do wiadomości faktu, że do tej pory dziecko żyło w dużym mieście, a przeprowadzka na prowincję sprzyja większej samodzielności. Ta "wymiana kulturowa myśli" nie była dla mnie niestety doświadczeniem przyjemnym, o czym wiecie, jeśli śledzicie wpisy na blogu.
Mimo wielu trudności, z którymi musieliśmy stykać się w Bawarii, a może właśnie dzięki nim,  uważam, że dzieci mi wydoroślały i stały się samodzielniejsze.

I teraz sytuacja z pierwszego akapitu.
Z jednej strony wciąż jestem jak matką kwoką, która kontroluje, za często (!!!), swoje dorastające dzieci, a z drugiej mam świadomość, że najwyższy czas, by pozwolić by dzieci były samodzielniejsze, by wyskoczyły już z gniazda. Może na razie częściowo, metodą małych kroków.
Żyję w takiej dwojaźni, bo ja wiem, że mogą, że są w stanie, ale "otoczenie" naciska (i straszy!, patrz powyżej), że to jeszcze nie ten czas, że dzieci niby za małe.
Nie jestem na tyle silna, że gadanie otoczenia nie robi na mnie wrażenia. Niestety robi, choć racjonalnie nie powinno, bo jako matka znam swoje dzieci i wiem, na co je stać.
Codzienne życie jest też walką z moimi własnymi słabościami i dlatego, kiedy mogę - stawiam na samodzielność dzieci, wierząc, że sobie poradzą.
Wczoraj był ten dzień. Byliśmy na palcu zabaw. Dziecko źle się poczuło, więc dałam mu klucze, by wcześniej poszło do domu. Nie robiłam "wstępów", czyli co, po co, dlaczego, tylko dałam klucze i dziecko poszło. Ja z drugą latoroślą dotarłam do domu po ok. 10 minutach. Dzwonimy domofonem, nikt nie odbiera. Udało nam się dostać na klatkę, dzwonimy i pukamy do drzwi, bez powodzenia. Tu już ogarnęła mnie lekka panika. Co robić? Wracać i sprawdzać? Najpierw należałoby dostać się do mieszkania i sprawdzić, czy dziecię dotarło do domu. Klucza nie mam, komórki również, bo została do ładowania na kabelku. Zbiegłam do sklepu na rogu i proszę o telefon (zapłacę oczywiście), bo sytuacja wyjątkowa -  pani mi nie da, bo ma mało pieniędzy na koncie ;-) Na szczęście zlitowała się druga pani. Chwilowo mieszkam u Sisu, ale z pamięci znam tylko numer do ojca dzieci. Dzwonię do niego i proszę, by przekazał S, żeby wracała do domu, bo mamy taką sytuację. Na szczęście z telefonami dobrze zgrało, co też nie było pewne, bo może jedno, albo drugie telefonu nie odbierze... Czekanie trochę trwało (w zasadzie krótko, bo ok. pół godziny) i w tym czasie różne myśli przeleciały przez głowę, te najgorsze również. Dziecko już duże, ale wiadomo, sytuacje nadzwyczajne też się zdarzają, porwania, zaginięcia i inne takie. Niby nie dopuszczasz do siebie najgorszego, ale takie czekanie i niepewność jest mocno stresująca, o czym wiedzą wszyscy rodzice, których dziecko zginęło. Nadmienię, że Upu Porkowi zdarzyło się to dwa razy, kiedy był małym brzdącem. Klucze są, wpadłam do mieszkania jak torpeda. Upu Pork leży pod kocem zwinięty w kłębek. Obok niego ta kartka.

Tłumaczył, że nie słyszał, że spał, że nie pamiętał, że nie mamy kluczy. Pogadanka była, ale nie za długa. Powiedziałam dziecku, co przeżyłam i dziecko poszło w kimę. Trochę nie chcę wierzyć (że przysnął), bo kłamać w "żywe oczy" moje dziecię też potrafi.  Po jakimś czasie się obudziło i miało tak wysoką gorączkę, ze jaja można było smażyć.
Czarny piątek był i minął. Pewnie kilka takich sytuacji jeszcze przede mną.

Moje pytanie do Was Drodzy Czytelnicy - jak Wy radzicie sobie z emocjami/stresem w trudnych sytuacjach? A zwłaszcza, jeśli te sytuacje mają związek z Waszymi dziećmi.
Czekam na Wasze komentarze. I do następnego!
  

2 komentarze: