piątek, 17 lipca 2015

Monika Staszewska "Bez lęku" - lektura obowiązkowa dla każdego

Mam to szczęście, że znam Monikę osobiście. Jest niesamowitą kobietą, pełną ciepła i mądrości, a przy tym bardzo skromną i opanowaną. Ciągle chce się Jej słuchać, bo życie blisko Moni wydaje się proste. I zawsze ma tyle mądrego do powiedzenia, bez przynudzania. Nie daje konkretnych rad, a uwalnia siły, które drzemią w każdym człowieku. Popycha do samodzielności w podejmowaniu decyzji. Zapewnia, że "damy radę". Więcej pisać nie będę, choć mogłabym jeszcze długo, a nie piszę dlatego, bo wiem, że Monia nie lubi być na świeczniku ;-)

Książka "Bez lęku" to wywiad rzeka. O czym jest ta książka? O życiu.
Szukając recenzji w sieci trafiłam na kilka i każdy z autorów jest podobnego zdania - nie da się napisać o czym jest książka, bez cytowania jej fragmentów.
Uważam, że to lektura obowiązkowa dla każdego, a szczególnie dla kobiet. Żeby nikt jednak nie pomyślał, że "Bez lęku" to książka o karmieniu piersią, bo choć Monika Staszewska jest przede wszystkim znana jako położna i doradczyni laktacyjna, to tematy poruszane w książce dotyczą wartości uniwersalnych - miłości, cierpienia, lęku, rodzicielstwa (bardzo w duchu rodzicielstwa bliskości) szacunku, wiary.

Niektórym koleżankom mówiłam o tej książce, ale nie wiem, czy dość przekonująco. Teraz jest okazja do przeczytania (zwłaszcza, że na stronie wydawnictwa kosztuje raptem 10 zł).




czwartek, 16 lipca 2015

Parcie na starcie!

Dochodzą mnie słuchy, że Czytelnicy czekają na nowe posty. Zaglądają, dopingują i nic. Nic nowego bawarskie ziemniaczki nie opublikowały. Dlatego, by nie było tu ciszy i nie sprawiać zawodu Wam, wiernym Czytelnikom, coś napiszę.
Przyznam się, że nie do końca sprecyzowałam w swojej głowie, jaka ma być formuła bloga, ale w końcu, to ja jestem tu panią i sama muszę zdecydować. Najwyżej napiszcie w komentarzach, że post do bani, albo że post fajowy, albo piszcie, co tam chcecie.
W głowie mam pomysły na tysiąc dwieście postów. Ale co z tego, skoro żadnego nie można przeczytać. 
W kolejce czekają posty na opublikowanie. Ale co z tego, skoro nie są jeszcze dokończone. 
Na blogu kilku postów zawieszonych w próżni. Ale co z tego, skoro ....
Długo by można wymieniać, ale przecież nie o to chodzi. Jeszcze chwila cierpliwości (a może i dwie), i mam nadzieję, ziemniaczki ruszą z kopyta.
To trochę tak, jak z pisaniem prac na studiach (przynajmniej ja tak miałam). Chciałoby się jak najpiękniej. I tak się zastanawiasz, z której strony to ugryźć, co zamieścić, z czego zrezygnować. Czas płynie, a Ty nie masz kompletnie nic. Ale w końcu się mobilizujesz i jest. napisane! Ufff!
Liczę na to, że i u mnie nastąpi ten przełom!


niedziela, 5 lipca 2015

Wakacyjna podróż pociągiem w 2013 r. przez Niemcy i Francję, część I - Legoland, Monachium

Trzy głowy
fot. J. Amer 
Przesiadka w Berlinie Hbf.
fot. J. Amer 
Berlin Warszawa Expres PKP/DB
fot. J. Amer


To krótki opis wrażeń na gorąco.
Moja pobudka jest parę minut po czwartej, dopiero na dworcu przychodzi refleksja, że wszystko następuje co najmniej 20 min. za wcześnie. Usprawiedliwiam się tym, ze częściej korzystam z samolotu, a tam potrzeba więcej zapasu. Piję swoją poranną pyszną herbatkę. Robię kanapki na drogę, ale tylko symbolicznie, a potem bez problemów budzę dzieciaki i zaczyna się nasza hardkorowa przygoda. Dzieciaki pałaszują śniadanie, ja nie daję rady nic zjeść, ciekawe dlaczego :] Jeszcze tylko szybkie zmywanko, wszak nie będzie nas w domu 5 tygodni. Czekamy na zamówioną na piątą rano taksówkę, która wreszcie przyjeżdża i zawozi nas na Dworzec Centralny. Poprzedniego dnia tata pocieszał mnie, bym nie martwiła się, że obładowana bagażami wyglądam jak rumunka, bo są wakacje i ludzie rożnie na dworcach i w ogóle w podroży wyglądają. I faktycznie krótkie spojrzenie na czekających na pociągi i stwierdzam, ze nie jest źle, a w zasadzie spakowana jestem dość zgrabnie. Pamiętajcie, ze wieziemy ze sobą namiot i skrzypce :]
Parę minut przed szóstą wjeżdża na peron pociąg do wielkiej przygody. Wszyscy jesteśmy podekscytowani, a Upu Pork, miłośnik transportu publicznego, szczególnie. Wtenczas pociąg do Berlina jawi nam się jako bardzo komfortowy, druga klasa jak pierwsza, a pierwsza pełen luksus, och i ach. Jeszcze nie wiemy, czym nas zaskoczą Niemcy w tej kwestii :] Pociąg mknie dość szybko. Po pięciu godzinach podroży wjeżdżamy do stolicy Niemiec, która z okien pociągu wygląda wielce zachęcająco. Ale niestety tym razem nie mamy czasu nawet na superszybkieekspresowe zwiedzanie miasta. Przesiadkę do następnego pociągu (ICE) relacji Hamburg -- Monachium mamy na Dworcu Głównym (dla niewtajemniczonych pociąg przecina całe Niemcy na pół, od północy na południe), który trasę plus/minus 900 km pokonuje w 9h.  Dla odmiany polskie pociągi w takim czasie pokonują trasę połowę krótszą -- Wawa - Jastarnia. Dworzec Główny w Berlinie to bajka, dla tych oczywiście, którzy lubią wyzwania. Ci, którzy ich nie lubią, niech zostaną w domu, bo podróże nie dla nich heh. No dobra żarcik. To trzeba zobaczyć :) Otóż Berlin Hbf to dworzec kilkupoziomowy, wkomponowany w galerię handlową, przy czym nie jest to coś takiego jak Wawa Wileńska, czy Centralny i Złote Tarasy.Tu by przejść z jednego peronu na drugi należny faktycznie przejść przez pasaże galerii. Dworzec może przerażać swoją wielkością, ale przydaje się bardzo umiejętność rozszyfrowania piktogramów. Kiedy z naręczem przeraźliwie słodkich donatów, które przyczynią się do problemów brzusznych dziecia i mleczną kawą (ble), zajmujemy miejsce w przedziale, rozlegają się nasze zachwyty -- jak tu pięknie, jak przyjaźnie, jak wygodnie itp. Podróż momentami się dłuży.
Wreszcie wysiadamy na dworcu w Günzburgu. Jeszcze tylko szybki zakup kebabów, byśmy mogli się czymś ciepłym posilić i czekamy na autobus, który zawiezie nas do Legolandu.
Wszelki informacje dotyczące dojazdu, cen, noclegów, atrakcji można znaleźć na stronie Legolandu
W końcu późnym popołudniem po dwunastu godzinach podróży docieramy na camping. 


Dworzec w Günzburgu. Czekamy na autobus.
fot. J. Amer
Pyszne śniadanie na łonie natury.
fot. J. Amer
Nasz namiot.
fot. J. Amer
W Legolandzie spędziliśmy dwie noce i dwa dni. Sam camping jest przyjemny, może brakuje mu tylko cienia, ale akurat większość przyjeżdża tu na jedną lub dwie noce. Sanitariaty są czyste. Jest dużo kabin. Rankiem jest możliwość kupienia pieczywa plus czegoś na śniadanie w budce koło recepcji (nie pamiętam do której godziny), jeśli nie chcemy się stołować w drogich restauracjach, których na terenie Legolandu i campingu jest kilka. Trzeba przyznać, że wyprawa do Legolandu to niemały wydatek, ale jeśli ktoś planuje pobyt z noclegiem gdzieś indziej, to może wykorzystać zniżki, dostępne choćby w gazetkach lego.

Pobyt w Legolandzie bardzo podobał się moim dzieciom. Na pewno pojedziemy tam jeszcze raz. Mamy porównanie z Disneylandem i niemiecki park rozrywki wypada zdecydowanie korzystniej, zwłaszcza jeśli chodzi o dzieci w przedziale przedszkolno - wczesnoszkolnym. Tu jest więcej atrakcji przeznaczonych właśnie dla nich. I co ważne, nie ma dzikich tłumów. (Fakt, byliśmy tam tylko raz, w lipcu, w środku tygodnia). W podparyskim Disneylandzie nieważne kiedy poszliśmy, zawsze były tłumy.

Gdzieś w Amazonii.
fot. J. Amer
Koncert.
fot. J. Amer
Z wizytą u Flinstonów.
fot. J. Amer
Nigdy więcej! by mama
fot. J. Amer
Jesteśmy muzykanci, przychodzim z daleka...
fot. J. Amer
Kolejnym etapem podróży było Monachium. Spaliśmy na campingu The Tent w dzielnicy Moosach, z dogodnym połączeniem tramwajowym (15 min.) do centrum. Wg opisu na stronie The Tent to idealne miejsce dla backpackerów. Trzeba tam być, by poczuć tę szczególną atmosferę. Fakt, to, co mnie zaskoczyło, to brak ogrodzenia (polskie myślenie, ech ;-)). Camping jest po prostu .....częścią parku.
Sanitariaty bdb. Ważna informacja, camping nie jest miejscem dla kamperowców, gdyż można tam li i jedynie rozbić namiot, przenocować na podłodze w pawilonie lub na łóżku piętrowym. Nie ma parkingu, samochód można zostawić na ulicy, tuż obok campingu.
Jest "sklepik", gdzie można się posilić i gdzie przesiadują podróżnicy z całego świata, by wymienić doświadczenia. Zdecydowana większość to ludzie młodzi (przynajmniej duchem ;-))
Po przejrzeniu ofert okazało się, że ten camping był najkorzystniejszy cenowo. Na miejscu pan w okienku pobrał kasę tylko za mnie i namiot. Dzieci spały za darmo. Bardzo miłe.

fot. J. Amer
fot. J. Amer
fot. J. Amer
fot. J. Amer 
fot. J. Amer
fot. J. Amer
fot. J. Amer 
fot. J. Amer
Uczciwie przyznaję, że po odwiedzeniu zaledwie kilku muzeów w Niemczech, polskie muzea nie robią na mnie już takiego wrażenia. Tam wszystko jest inne, a trawa bardziej zielona ;-)
Poniżej przedstawiam opis wrażeń pierwszego muzeum, które odwiedziliśmy będąc w Niemczech.
Istotnym punktem pobytu w Monachium była wizyta w Muzeum Transportu, które jest częścią Deutsches Museum. W klimatyzowanych halach (b.ważne, kiedy na zewnątrz gorąco) zaprezentowano obszerną kolekcję pojazdów - hala 1 - transport miejski, hala 2 - podróże, hala 3 - mobilność i technika.
Na zwiedzanie trzeba przeznaczyć min. 2 h. Do kilku pojazdów można wejść, resztę należy podziwiać z zewnątrz. Do dziecięcych atrakcji należy dołączyć także możliwość ganiania się po olbrzymich halach, biegania po korytarzach i schodach. Kiedy tam byliśmy, ludzi była akurat minimalna ilość, więc na szczęście nasze krzyki i bieganina za bardzo nie przeszkadzały. Muzeum to doskonałe miejsce dla małych i dużych fanów komunikacji, ale dziewczynki też nie będą się nudziły. Zdecydowanie każdy znajdzie coś dla siebie.

Tak się złożyło, że będąc w Monachium nie mieliśmy żadnego przewodnika, ani dobrego planu miasta. Dlatego kiedy zobaczyłam plakat zachęcający do zwiedzania miasta zabytkowym tramwajem, od razu się na to zdecydowałam. W każdy weekend (w tym roku do 4 października) o pełnej godzinie od 11 do 14 na przystanku "Sendinger Tor" rozpoczyna się godzinna przejażdżka. Ceny biletów pod linkiem.  

Kolejne muzeum to Deutsches Museum, którego kolekcja jest imponująca. My odwiedziliśmy tylko jeden dział, ten dedykowany dzieciom



Jastarnia lipiec 2014

fot. archiwum prywatne 
fot. archiwum prywatne 
fot. archiwum prywatne 
cdn.

Polskie Tatry i Zakopane - wakacje 2014

fot. J.Amer 
fot. Upu Pork
fot. Upu Pork
Drugą wakacyjną wyprawą A.D. 2014 był pobyt w Zakopanem. Moja miłość do Tatr zaczęła się dawno temu. Dziś z sentymentem wspominam letnie oazy w Słodyczkach. To był dobry czas.
Do tej pory jakoś nie było możliwości, by pojechać z dziećmi w góry na dłużej. Ale w końcu się udało. Zdecydowałam się na nocną podróż koleją, która to podróż trwała cała noc i jeszcze trochę. Należy dodać, że odległość 147 km z Krakowa do Zakopanego pociąg pospieszny pokonuje w ciągu trzech godzin 30 min, a pociąg osobowy w cztery i pół godziny. Ot, lokalny koloryt. Widoki są za to przednie. Oczywiście są również inne rozwiązania komunikacyjne.

Zależało mi, by znaleźć kwaterę możliwie blisko wejścia na szlaki. Wtedy nie trzeba by tracić sił przed wędrówką właściwą, ani pieniędzy, bo choć komunikacja busowa jest świetnie rozwinięta, to jednak dość kosztowna przy dłuższym pobycie.
Z miejscówką lepiej trafić nie mogłam. Mieszkaliśmy u Ojców Bernardynów na Bystrem. Do naszej dyspozycji był pokój 3 os. z oddzielną łazienką na korytarzu tylko dla nas. W pozostałych pokojach łazienka jest w środku, inna opcja to wspólna dla kilku pokoi łazienka na korytarzu. Kuchni jako takiej nie było, ale mogliśmy korzystać z mikrofalówki w kuchni klasztornej. Ogólnodostępna lodówka była na korytarzu. Była możliwość wykupienia posiłków, ale nie skorzystaliśmy. Czajnik był w każdym pokoju. Warunki w zasadzie troszkę spartańskie, choć niczego nie brakowało, ale za taką cenę (60 zł za dobę za naszą trójkę) narzekać nie powinnam.

Jeśli chodzi o klimat dużo bardziej pasowałby nam nocleg po sąsiedzku, w ośrodku wypoczynkowym KABEL, ale niestety cenowo za wysokie progi.

Jak powszechnie wiadomo do każdej podróży należy się w jakiś sposób przygotować. Z nami nie było inaczej. Najpierw wizyta w Decathlonie, buty, kijki, plecaki, kurtki od deszczu i parę innych rzeczy. Następnie coś do czytania i oglądania ;-) Zdecydowałam się na polecany na forach przewodnik TATRY POLSKIE Józefa Nyki, miłośnika gór, alpinisty i taternika.
cdn.

Z wizytą w Toruniu

Dni poprzedzające Boże Narodzenie 2014 były iście jesienne, szare i pochmurne, a temperatura oscylowała wokół 10 st. C. I cóż było zrobić? Bilety zostały kupione, więc gdy nastał przedświąteczny poniedziałek, bladym świtem, ups, ciemną nocą, w strugach deszczu ruszyliśmy na przystanek Polskiego Busa na Młocinach. Po ponad trzech godzinach podróży byliśmy w Toruniu. Przystanek znajduje się przysłowiowy rzut beretem od Starego Miasta.

Głównym celem naszej eskapady była wizyta w planetarium. Zanim tam dotarliśmy, trzeba było się gdzieś posilić. Jako że jeden dzieć nie uznaje kanapek, skorzystaliśmy z oferty śniadaniowej w pasta&basta. Lokal znajduje się przy Rynku Staromiejskim. Muszę napisać, że na szczególne uznanie zasługuje .......... toaleta. Gdy się w niej znalazłam, od razu przypomniał mi się wpis Liski o poznańskim hotelu.

Po śniadaniu ruszyliśmy do orbitarium. Dużym minusem jest brak szatni (i chyba toalet, ale teraz już nie pamiętam). Jest to uciążliwe zwłaszcza w okresie zimowym oraz kiedy pada deszcz. Na szczęście w sali orbitarium znalazło się miejsce na odłożenie kurtek i parasoli. Wejście jest o określonej godzinie i można tam przebywać 40 minut. Orbitarium to interaktywna wystawa, która w przystępny sposób tłumaczy procesy i zjawiska zachodzące we wszechświecie. Stanowisk jest zaledwie kilka. Całe szczęście, że oprócz nas, była tam tylko jedna rodzina, bo dzięki temu dzieci mogły, bez pośpiechu, obejrzeć wszystkie urządzenia. Osobiście czułam lekkie rozczarowanie, że tak mało eksponatów. Nie byliśmy w Centrum Nauki Kopernik, ale przypuszczam, że toruńskie planetarium to tylko wycineczek, bo nawet nie wycinek, tego, co na nas czeka w stolicy. Po wyjściu okazało się, że możemy jeszcze, za dodatkową opłatą, uczestniczyć w pokazie filmowym w geodium, astronomicznym kinie. Pani co prawda odradzała, bo dzieci za małe, ale podjęliśmy męską decyzję i poszliśmy na film. I to był strzał w dziesiątkę. "Gwiazd Betlejemska" wprowadziła nas w świąteczny nastrój, pokazała jak wyglądało niebo w czasach narodzenia Chrystusa, zapewniła sporą dawkę nauki o gwiazdach. Bardzo polecam wizytę w geodium!

Kolejnym miejscem, które odwiedziliśmy było Żywe Muzeum Piernika. I tu wejścia odbywają się o określonej (pełnej) godzinie. Jest szatnia i toaleta. Oprócz pogadanki o piernikach, maszynach bardzo starych i tych trochę starszych, historii miasta, jest również część praktyczna, czyli samodzielne wyrabianie pierniczków. Całość opowiedziana w ciekawy sposób, a możliwość zrobienia ciastek daje dzieciom dużo radości. Na miejscu jest też sklepik, w którym można kupić pamiątki i oczywiście pięknie udekorowane słodkie pierniki.

fot. J. Amer
fot. J.Amer
fot. J. Amer
fot. J. Amer
fot. J. Amer
Po wyjściu z muzeum okazało się, że deszcz ustał, dlatego powolnym spacerkiem, zahaczając o Krzywą Wieżę, ruszyliśmy w kierunku zamku. No no... nastawiałam się na wielkie zamczysko, a okazało się, że to ruiny, częściowo wyremontowane. Nie wiem, może nie zobaczyliśmy wszystkiego, może aura była niekorzystna, może byliśmy już zmęczeni, ale nieporozumieniem jest dla mnie pobieranie opłat za wstęp. Gdyby był przewodnik, zrozumiałabym jeszcze, ale tak, jak jest, to szkoda gadać. Dzieci były znudzone, zwłaszcza młodsze. Starszaka próbowałam zainteresować historią, niestety tabliczki z informacjami nie były podświetlone i w półmroku nie dało się ich przeczytać.

Trochę znudzeni, trochę głodni ruszyliśmy na poszukiwanie pysznego obiadu. Z dąsem i lekkim fochem trafiliśmy do manekina, kultowej naleśnikarni w mieście Mikołaja Kopernika. Naleśniki na tysiąc sposobów, pyszna lemoniada, a przede wszystkim przystępne ceny sprawiły, że teraz to częste miejsce naszych weekendowych obiadów. I nie odstrasza nas nawet długi czas oczekiwania na naleśniki i jeszcze dłuższa kolejka przed wejściem.

Po posiłku był czas na spacer uliczkami Starego Miasta w .... deszczu. Wszystkie atrakcje są blisko siebie, dlatego na zwiedzanie spokojnie wystarczy jeden dzień. Byliśmy przemoczeni, dlatego z radością odwiedziliśmy dwa kościoły, a w jednym zostaliśmy na wieczornej Eucharystii. Podziwialiśmy dwie szopki, również z żywymi zwierzętami. Przed odjazdem czekała nas jeszcze wizyta w McDonaldzie (Mamo jesteśmy głodni!). W podróży powrotnej w swoje objęcia złapał nas Morfeusz. Dobrze po północy dotarliśmy do domu. Całe szczęście, że następnego dnia nie trzeba było wcześnie wstawać.

 Toruń jest piękny!


sobota, 4 lipca 2015

Tadam! Blogowanie czas zacząć!

Trochę trwało zanim zdecydowałam się na założenie bloga, ale w końcu się udało.

Upał!
Tak wiem, że jak jest lato, to musi być gorąco, ale tak, jak Smerf Maruda, nie cierpię upałów!
Sama sobie zorganizowałam areszt domowy i po dwóch dniach mam dość. Trzeba by zrobić coś konstruktywnego, zatem ... blog i do dzieła!

fot. J. Amer